Niech ja dorwę tego sierści ucha… ogon mu pęsetą wydepiluję… a zaczęło się niewinnie – swoją taczkę (hil 2007) stawiam sobie jak zwykle pod domem – na kamienistym pagórku. Pośrodku podwórka. Zamykam bramę i do domu. Jakiś niecały miesiąc temu dopełniłem wszystkie płyny (co ważne) zamknąłem maskę i jeździłem dzień w dzień dowożąc towar i swoja szanowną osobę na jarmark świąteczny. Pewnego dnia rano podczas wyjeżdżania z legowiska – z pod hila wyprysła (niemalże krzesząc iskry na bruku) tchórzofretka.. Sierściucha rozpoznała żona stojąca obok wyjazdu – a ponieważ mamy 4 takie egzemplarze biegające luzem po mieszkaniu wiedzieliśmy co widzimy. Pewno komuś uciekła z domu – wywąchała nasze i chciała dołączyć do stada… nieważne… Ponieważ śpieszyliśmy się nie patrzyliśmy na nią specjalnie – ot taki lokalny kataklizm – myśleliśmy.
Dziś postanowiłem uzupełnić płyn do spryskiwacza – co jak co ale Hill ma duży zbiorniczek niestety nawet on się kończy. Otwieram maskę… i oczom nie wierzę. Pierwsza myśl.. wytłumienie mi zgniło… ale nie… ale nie… to ta freta …. ZAKAŁA RODZINY!!!.. parafrazując znany kabaret…. Pracowała całą noc pieczołowicie wyrywając kawałki i moszcząc sobie gniazdo pobliżu filtra powietrza akumulator. Kurczak, skubana była sprytna bo w tym gnieździe to spokojnie mogła sobie jeździć na dalekie trasy i miała awaryjne wyjście przez tunelik zrobiony z otuliny… Niestety nie miałem jak zrobić zdjęcia ale na szczęście to nie była kuna bo bym przewodów nie odnalazł… a tak tylko do naprawy wytłumienie. W sumie więcej śmiechu niż strat – a najgorsze w tym to nie zniszczenia ale to że śmierdziela nie udało się złapać i adoptować :P